Parę dni temu mieliśmy okazję z Madzią przewieźć się na ukraińską stronę granicy. To mój pierwszy wyjazd samochodem w tamte strony, bo dotąd odbywało się to zawsze przez piesze przejście graniczne. Najpierw do Przemyśla (pociągiem albo samochodem), potem 2zł busem do granicy w Medyce. Następnie pieszo przez granicę, co w tamtą stronę zawsze trwało dość szybko. Po drugiej stronie granicy znajduje się wioska Szeginie. Tam bus (marszrutka) do Lwowa kosztuje parę złotych. Zaletą takiego przekraczania granicy jest to, że można się dość łatwo wmieszać w tłum i nie zwracać na siebie uwagi.
Inaczej samochodem – rejestracja od razu zdradza narodowość kierowcy. Granicę przekroczyliśmy nie w Medyce a w Krościenku (szybciej, bo Krościenko leży na trasie autostrady – do Medyki trzeba by poświecić dodatkowe pół godz., co nie ma sensu o tyle, że w Krościenku jest przejście dobre, jak każde inne). Samochód pierwszy raz przejeżdżał granicę i chyba dlatego ukraińska celniczka wysłała mnie do jakichś kazamatów z poleceniem, bym skserował paszport i dowód osobisty samochodu. Weszliśmy do lekko obskórnej sali z kilkoma okienkami opisanymi cyrylicą, przy każdej stała mała kolejka, przy jednej ktoś się wykłócał. Udało mi się rozczytać kilka haseł w rodzaju „ujszczanie opłat weterynaryjnych”. Zrazu myślałem, że mam skorzystać z ksera w jednym z tych okienek. Ale coś mnie tknęło, by penetrować te wnętrze dalej – i rzeczywiście za jednym winklem ukazał się korytarz, na końcu którego po chwili dojrzałem wydrukowaną kartkę A4 z ukraińskim napisem „Ksero”, pod którym strzałka wskazywała dalszy kierunek marszu. W końcu znalazłem się w pokoiku, w którym siedzący za stolikiem jegomość skserował mi to za 2 zł.
Fajnie było jechać po Ukrainie. Stary passat dawał tę wolność, że wszędzie teraz, w te wszystkie magiczne miejsca, można było dojechać bezwłocznie, najkrótszą możliwą trasą. Skierowaliśmy się na Żółkiew – i dalej na północ – Mosty Wielkie. Tego dnia miała się tam odbyć uroczystość poświęcenia odbudowanego kościoła pw. św. Antoniego, na uroczystości miał być abp Mieczysław Mokrzycki. Nie będę opisywał szczegółów. Powiem jedynie, że to był bardzo udany dzień. Niezwykłe wydarzenie. Sam Mokrzycki to ciekawa postać, bo dość młody biskup, który mając 30-parę lat, jako ksiądz, trafił do pracy u boku Jana Pawła II jako drugi sekretarz (po ks. Dziwiszu) i pracował tam 9 lat – do śmierci papieża. Później był jeszcze przez 2 lata sekretarzem Benedykta XVI. W 2008 zastąpił bpa Jaworskiego na stanowisku biskupa diecezji lwowskiej, jest też przewodniczącym episkopatu Ukrainy. I teraz spędzilismy z nim jakieś 2 godziny we wnętrzu małego kościółka wspólnie z koncelebrującymi księżmi i dużą grupą Polaków i Ukraińców z Mostów Wielkich i dalszych okolic. Msza też była ciekawa, bo w połowie po ukraińsku, w połowie po polsku. Obecni jakby zdawali się nie widzieć różnicy. Śpiewali i odpowiadali w obu językach. Niezwykle brzmiały te polskie fragmenty z kresowym zaśpiewem. Abp Mokrzycki kazanie przeczytał po ukraińsku. Gdzieś w środku miałem pewien konflikt, bo z jednej strony chciałbym, by całość odbyła się po polsku, ale z drugiej – przecież Kościół nie jest narodowy, a to by tylko pogłębiło istniejący na Ukrainie stereotyp, że jeśli kościół katolicki to kościół polski. Kulturowo tak się utarło, ale przecież faktycznie tak nie jest. Jest przecież wielu Ukraińców, którzy są w Kościele Katolickim. Język polski w tym kościele to jest trochę tak jakby język liturgiczny, tak myślę.
Parę dni temu na Jasnej Górze wszedłem do księgarni i gdy tylko podszedłem do pierwszej półki z książkami, od razu rzuciła mi się w oczy książka – wywiad z abpem Mokrzyckim. Chyba po to tam wszedłem. Wziąłem książkę, zapłaciłem i po jakiejś minucie od wejścia opuściłem sklep.
Książkę tę (tytuł: „Sekretarz dwóch papieży. rozmowa z ks. arcybiskupem Mieczysławem Mokrzyckim”, wydanie pierwsze dodruk – 2017 r.) czyta się przyjemnie, szybko. Ciężko się oderwać. O swoim przydomku biskupim, jaki wybrał – „Pokora” – ks abp mówi:
Ma wskazywać, jak iść przez życie. Z pokorą wiąże się wiele treści. Na przykład jeśli ktoś jest pokorny, ma świadomość, że nie należy liczyć tylko na własne siły. Jest Pan Bóg i On nam pomaga. W życiu należy przyjmować Jego wolę. Przyjmować to, co Opatrzność Boża daje nam każdego dnia, w każdej chwili. Te wszystkie sytuacje i ludzi, których spotykamy. Oczywiście każdy ma jakieś plany, ambicje, aspiracje i nie należy z nich rezygnować. Ale pokora oznacza szukanie woli Bożej, tego, czego On oczekuje. Nie mamy skupiać się na sobie. Pokora wiąże się też z zawierzeniem Panu Bogu każdej chwili życia. I tych pięknych chwil, i tych trudnych.
Po uroczystości „podpięliśmy” się do polskiej pielgrzymki z Warszowic, która nocowała we lwowskim Seminarium Duchownym (w Brzuchowicach). Jedna z pań dodzwoniła się do Seminarium i okazało się, że jest dla nas miejsce. Powiedziała nam, że za nocleg płacą 70 zł z posiłkiem, a 35 zł bez pożywienia (i to była opcja dobra dla nas). Jadąc za autokarem zastanawiałem się tylko, czy policzą nam jeden nocleg, czy dwa noclegi (Madzia i ja). Jechaliśmy dość długo, może niecałą godzinę, pod koniec jeszcze zahaczając mocno o głębokie rogatki Lwowa.
Nocleg z rewelacyjnych warunkach. To chyba nowy obiekt, na bardzo dobrym poziomie. Taki elegancki dom pielgrzyma. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście w płatnościach zmieścimy się choćby w 100 zł – których równowartość miałem ze sobą. Alternatywnie można było udać się w poszukiwaniu bankomatu i wypłacić brakującą kwotę.
Rano przy recepcji podszedłem rozliczyć się za nocleg. Dyżurujący ksiądz (dyrektor?) machnął ręką mówiąc: jedliście coś? nie. Dooobrze… Uśmiechnął się, co znaczyło, że jesteśmy wolni, a nocleg był gratis.
Udaliśmy się na Stare Miasto we Lwowie, by coś zjeść. Madzia koniecznie chciała wejść na wieżę ratusza, chociaż przestrzegałem ją, że tam jest wysoko i nie będzie chciała wchodzić. Powiedziała, że na pewno będzie chciała. Ostatecznie stała wciśnięta w ścianę w wejściu na taras widokowy i wołała: tato, chodźmy już.
Co do śniadania: szukaliśmy chwilę. W końcu chowając się przed chłodnym wiatrem (Madzia dygotała), weszliśmy do lokalu naprzeciwko katedry, który nazywał się Lviv Croissants. Zjedliśmy dwa rogaliki, wypiliśmy latte i sok. Kosztowało nas to w sumie jakieś 15 zł.
Następny punkt programy to był Busk – miasteczko jakieś 50 km na wschód od Lwowa. Mieliśmy odwiedzić naszego znajomego księdza Kamila, który trafił tutaj na rok posługi.
Ksiądz Kamil ucieszył się z naszej wizyty, bo zajęć w Busku ma niewiele. Jedynie ok. 90 parafian, msza co drugi dzień. Poza tym chyba nic. Ks. Kamil odprawia też msze w zamku w Olesku. Wczoraj – gdy my byliśmy w Mostach Wielkich – w Olesku miało miejsce ciekawe wydarzenie. Jest tam dawny klasztor (kapucynów), przejęty przez władze, zniszczony i zamknięty. Kościół klasztorny jest pod wezwaniem św. Antoniego i co roku odprawiana jest msza odpustowa przed zamkniętymi wrotami klasztoru.
Kościół w Busku (św. Stanisława – z relikwiami św. Jana Pawła II, przy których papież modlił się codziennie – podarowanymi przez ks. abpa Mokrzyckiego) to pierwszy kościół saletynów na ziemiach polskich. Dopiero potem powstały inne. Kościół barokowy, bardzo symetryczny (zakrystia za ołtarzem), odbudowany po zniszczeniach, jakich doznał w latach komuny. Obecny proboszcz, ks. Jan, opiekuje się nim od 20 lat. Pochodzi z Jawornika Niebyleckiego, więc nasze obecne okolice.
Pałac Badenich w Busku (ten, w którym wychował się o. Joachim Badeni):
Zaczynamy powoli wracać z Ukrainy. Jeszcze przed granicą tankowanie. Odbywa się to tak, że przy dystrybutorze zawsze jest pracownik stacji (my tankujemy LPG). Trzeba mu powiedzieć, ile tankujemy (np. „do pełna”). Wtedy on łączy się z kasą, tam drugi pracownik otwiera zawór i dopiero ten pierwszy tankuje. Potem idę zapłacić do kasy. Cena niedużo niższa niż u nas (w Polsce ok. 1.90, na Ukrainie ok. 1.50). Zawór do gazu jest ten sam, co w Polsce, nic nie trzeba przykręcać itp. Z racji, że ceny nie są dużo niższe, nie zatankowaliśmy benzyny, choć przypuszczam, że większość kierowców zanim wróci do Polski, tankuje cały samochód do pełna.
Może to wzbudziło na granicy czujność celnika, gdy zapytał nas, ile mamy benzyny w baku (odparłem: niedużo, 10 litrów benzyny i może 20 gazu). Może tego typu pytania mają za zadanie wybadanie takiego podróżnika, czy nie jest podejrzany. Widocznie my byliśmy, dlatego po 7 godzinach w kolejce, gdzieś koło 1 w nocy (Madzia już spała w samochodzie), tuż przed opuszczeniem granicy, zostaliśmy jeszcze skierowani na szczegółową kontrolę samochodu. Całe szczęście, że granicznik przedzwonił, by puszczono nas w pierwszej kolejności (bo z dzieckiem). Tutaj celnik bardzo gadatliwy. Zdziwił się: z dzieckiem o tej porze? Do kolejki stanęliśmy o 18.00. Przeszukanie samochodu odbyło się dość sprawnie i drobiazgowo, ostukiwanie, rozkręcanie (bałem się, że zaraz znajdzie coś, o czym sam nie wiedziałem).
Z granicy zjechaliśmy dokładnie o 1.00.