Polacy mają przewagę w powiatach Zachodniej Galicyi, zresztą Rusini którzy Karpaty zamieszkują zwartym pasem już od Szlachtowej pod Szczawnicą, w pow. nowotarskim. Miasta i miasteczka, szczególnie w Galicyi Wschodniej, są zupełnie opanowane przez Żydów. Tak podaje Ilustrowany Przewodnik po Galicyi wydany we Lwowie w 1914 roku. Dzisiejszy świat wygląda już zupełnie inaczej, przede wszystkim nie ma już w Galicji prawie Żydów. Dziwnie się czyta o żydowskich karczmach, które stały we wsiach Beskidu Niskiego. Trudno sobie wyobrazić, że gdzieś tam, w tych beskidzkich dolinach, zarośniętych trawą, kiedyś tętniła życiem wieś, a na końcu wsi stała żydowska karczma.
We wschodniej Galicji, czyli na Ukrainie, żydowską przeszłość widać chyba znacznie wyraźniej. Stoi wiele starych synagog, acz chylą się już ku upadkowi, rozsypują, jak większość zabytków architektury na Ukrainie, gdzie za bardzo nie ma pieniędzy, by je chronić. Kiedy wędrowaliśmy tak ostatnią jesienią po Drohobyczu, szukając drewnianych cerkwii gdzieś na obrzeżach miasteczka, pustą ulicą jak gdyby chyłkiem przemykał wysoki mężczyzna w ciemnym starym i wytartym płaszczu i kapeluszu. Z twarzy zwisała mu długa broda. Spojrzeliśmy na siebie. Cóż za niezwykły widok, znany tak bardzo ze starych fotografii czy filmów o czasach przedwojennych. Tutaj, w Drohobyczu, uchował się ten prawdziwy przedwojenny Żyd, choć nie działa już żadna synagoga. Jedna zmieniona już dawno w klub bokserski, druga – Wielka Synagoga – chyląca się w ruinę.
Jak spokojnie było Drohobyczu w październiku! Papierowy przewodnik, który mieliśmy ze sobą, starał się ogólnie nakreślić kształt miasteczka, gubiąc się w lokalizacji obiektów. Musieliśmy szukać ich trochę na własną rękę. Chcieliśmy zobaczyć stary polski cmentarz przy drodze na Truskawiec. Na mapce zaznaczony był on przy innej drodze, trochę pytając przechodniów w końcu jednak udało nam się dotrzeć na właściwe miejsce.
Już od bramy obszczekał nas pies, na co skarciła go starsza kobieta zamiatająca liście. A do nas rzuciła: „Mówcie po polsku! Przestanie szczekać!” Rozmowa z babcią, opiekującą się cmentarzem, zajęła nam około godziny. Wysłuchaliśmy wielu ciekawych historii z życia pani Kilmanowej, jak i smutnych losów cmenatarza, po którym grasują złodzieje złomu, a których głównym oponentem jest stojąca przed nami starsza kobieta zamiatająca liście. „Co za robota… pozamiata człowiek, a liście lecą i lecą…”
To tutaj, w Drohobyczu, żył, tworzył i umarł Bruno Schulz. W czasie II w.ś. opiekę nad nim objął hitlerowiec Landau, który był oprawcą Żydów, chciał jednak uchodzić za mecenasa sztuki. Schulz zginął z ręki innego gestapowca, który pod nieobecność Landaua w czasie akcji przeciw Żydom zastrzelił Schulza w odwecie za śmierć swojego żydowskiego dentysty, który zginął wcześniej z rąk Landaua. W ten bezlitosny sposób wojna rozprawiła się z życiem świetnego pisarza i rysownika. W roku 2001 na ścianach pokoju jednej z drohobyckich willi odnaleziono freski, które Bruno Schulz namalował dla syna Landaua. Były to sceny z baśni Braci Grimm. W roku 2005 działacze Instytutu Yad Vashem wykradli jednak freski i przewieźli do Izraela. Prawdopodobnie nigdy już nie wrócą do Drohobycza.
Ruszyliśmy w drogę na postój busików zwanych na Ukrainie marszrutkami. Do oddalonego o około 30 km miasteczka Sambor marszrutki odjeżdżają stąd dość często. Puste przy aprobacie kierowców (wsiadać, wsiadać) napełniają się bardzo szybko. I już ruszamy w drogę. Za oknem stepowe krajobrazy. Krowy pasące się na polach. Marszrutka zwalnia, powoli przejeżdża przez stado krów idące podziurawioną szosą. W końcu rozpędza się do niebotycznych prędkości.
Szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy napić się kawy. Większość takich kawiarenek spowijają kłęby dymu. W innych w ogóle nie ma kawy, nie licząc espresso, którego nie chcemy. Wreszcie w samborskim rynku wchodzimy do kawiarenki przy kinie. Ehh moglibyśmy stamtąd nigdy nie wyjeżdżać. Słońce świeciło, przez duże okno widzieliśmy drzewa na Rynku i ratusz tego malutkiego miasteczka. W kawiarence przy stołach z ceratą czekaliśmy spokojnie na kawę, na placki ziemniaczane i na piwo Obołon. Za wszystko zapłaciliśmy bardzo mało pieniędzy.
W każdym z tych miasteczek jest stary gotycki kościół, w którym mieści się polska parafia. Spod odrapanych tynków wyłaniają się polskie napisy: śniadania, obiady, lody itd. Pełno tu secesyjnych domków stojących przy mieniących się kolorami jesieni alejkach.
Kiedy wjechaliśmy do Lwowa, byłem przekonany, że długo już tutaj nie wrócę. Że to, co zobaczę, powinienem dobrze zapamiętać. Zresztą Lwów zmienia się bardzo szybko. To, co było zwyczajne i odwieczne jeszcze przed rokiem, dzisiaj już tego nie ma. Znikły panie w niebieskich fartuchach sprzedające w tramwajach bilety. Świat Lwowa zmienia się bardzo szybko. Kiedy byłem tutaj pierwszy raz, żałowałem, że nie zdecydowałem się na to przełomowe przekroczenie wschodniej granicy już wtedy, gdy zacząłem o tym myśleć – kilka lat wcześniej. Tamtego Lwowa już nie ma. I znika też ten, który znam. Może niedługo zatrze się zupełnie ta uderzająca różnica, której doznaje człowiek przekraczając zachodnią granicę tego kraju. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Jednak mam poczucie jakiejś chwilowości – że to ostatni moment na Ukrainie. Że niedługo coś się zmieni. Że każdy wyjazd może być ostatni. Potem już będzie wszystko inaczej.