Lektura wspomnień Leszka Hrabskiego o Beskidzie Niskim sprawia, że na wsi Barwinek, Smereczne, Wilśnia, Olchowiec będę odtąd patrzył nieco inaczej. Kiedy szliśmy tamtędy z Adamem przed kilkoma laty, nic nie wiedzieliśmy o tych miejscach, dla nas był to tylko dłuższy odcinek drogi, dzielący nas od granicy parku narodowego, w którym się znajdowaliśmy. Na niezbyt dokładnej mapie sztabowej 1:100 000 widzieliśmy jedynie nazwy geograficzne, dawne nazwy wsi, których nie znaliśmy nigdy dotąd. Teraz nabrałem większej niż kiedykolwiek ochoty, żeby tam wrócić. Zresztą chęć ta wspisuje się w częste o tej porze roku pragnienie, gdy mniej więcej jesienią czy zimą zaczynam myśleć o miejscach w Beskidzie Niskim, wodzić po mapie, wertować przewodniki. I pragnienie to zaspokojone jest dopiero przy pierwszej okazji do wyjazdu, najczęściej wczesną wiosną.
Wspomnienia o Beskidzie Niskim zawiodły mnie do ostatniej wizyty w Zyndranowej, która miała miejsce we wrześniu. Pojechaliśmy tam samochodem wraz z Asią, Tomkiem G., Rafałem i Suyią. Zresztą nocna podróż nie odbyła się bez przygód, kiedy dotarliśmy do Opola, zatrzymaliśmy się na parkingu – samochód wskutek awarii tarczy sprzęgła nie ruszył dalej. Musieliśmy wrócić z powrotem do Wrocławia i ruszyć w podróż innym samochodem. Rano w sobotę odwiedziliśmy jeszcze samotnię św. Jana z Dukli, patrona Lwowa. Kierowaliśmy się do chatki SKPB Rzeszów, położonej na samym końcu Zyndranowej. Tam mieliśmy się spotkać z przyjaciółmi Asi. W Beskid Niski przyjechał też Wojtek, ale on udał się do schroniska w Radocynie i miał nas odwiedzić tego dnia.
Wiele wędrówek przewija się w mojej pamięci w postaci mocno onirycznej, wręcz bajkowej, zupełnie oderwanej z kontekstu terenowego. Wynika to trochę z faktu, że często w miejscach tych byłem po raz pierwszy i nieraz były to długie, całodzienne wyprawy, w których nie da się zapamiętać wszystkiego, pośród dziesiątek kilometrów wędrowania, fakty przy swej indywidualnej intensywności doznań zaczynają się mieszać między sobą, obrazy tracą kolejność. Miałem w głowie wiele takich obrazów, których nie mogłem nijak przyporządkować. Pamiętałem miejsca, ale za bardzo nie wiedziałem już, gdzie one są. Dopiero po pewnym czasie, kiedy odwiedzałem te same okolice po raz kolejny, w innym kierunku, okolice się uzupełniały, miejsca nabierały kontekstu, pełnego wymiaru. Mapa w mojej głowie uzupełniała się.
Na takie też okolice w mojej głowie natknęliśmy się tego dnia. Gdy dojechaliśmy do chatki w Zyndranowej, zjedliśmy śniadanie, zebrali się wszyscy chłopacy i ruszyli w góry. Byli z nami Daniel i Damian, a także kuzyni Asi – Bartek i Mateusz, którzy na szlaku granicznym mieli się od nas odłączyć i udać się na autobus do Barwinka, oraz Rafał i Tomek G. Chatka w Zyndranowej otoczona jest łąkami i porośniętymi lasem grzbietem, którym idzie szlak graniczny. Nie prowadzi do niego żadna konkretna ścieżka, a nawet jeśli taka jest na mapie, bardzo łatwo się na niej zgubić. Zresztą Daniel i Damian od początku mieli zamiar kierować się jedynie wskazaniami kompasów. Ruszyliśmy w kierunku południowym i tam na zrębowisku za wsią zobaczyłem miejsce, w którym kiedyś chyba byłem. Przez chwilę starałem się zweryfikować to jakby znajome miejsce ze wspomnieniami. Zrębowisko jakby znajome, potem podejście przez jerzyny do szlaku granicznego – nigdy jednak nie pamiętałem dokładnie lokalizacji geograficznej tego miejsca. Teraz widziałem je ponownie na oczy. Przed kilkoma laty przechodziliśmy tędy z Adamem i Chinook. Nie pamiętałem jednak, miałem je w głowie, ale w postaci zupełnie nieprzyporządkowanej. Ciekawe zresztą, że okolice, które dla jednych są bajkowym wspomnieniem, dla innych potrafią być miejscem rutynowych wędrówek. Wtedy w 2003 roku z Adamem i Chinook dotarliśmy do Zyndranowej wieczorem. Rozbiliśmy się na łące za niewielkim wzniesieniem, które zasłaniało nasze namioty. Zagotowaliśmy wodę na herbatę. Było to mniej więcej na wysokości cerkwi w Zyndranowej. Następnego dnia ruszyliśmy na południe, a potem szlakiem granicznym do Certiżnego.
Wracając jeszcze do wspomnień Leszka Hrabskiego, opisuje on, że we wsi, w której mieszkał, w sadach było kilkaset drzew owocowych. Przejście frontu w 1944 nie pozostawiło ani jednego drzewa. Na rozoranej pociskami ziemi nie dało się poznać miejsc, w których dokładnie stały gospodarstwa i domy. W tym czasie radzieccy oficerowie dziwili się – jak to możliwe, że Niemcy utrzymywali się na pozycjach wokół wsi, kiedy oni przeprowadzili tak dokładny ostrzał altyleryjski. Wspominali też, że tak zacięte walki prowadzili jedynie pod Kurskiem i Stalingradem. Ze spokojnej ukrytej w dolinie małej wioski pozostało jedynie rozorane żelastwem pole. Po słowackiej stronie znajduje się cmentarz żołnierzy radzieckich w formie pomnika. Wielu mieszkańców wsi po polskiej stronie spod gradu kul niszczących ich domy uciekali na słowacką stronę, do słowackich wsi, gdzie było spokojniej. Te wspomnienia z czasów wojny skłoniły mnie do powrotu do niedokończonej notki z Beskidu Niskiego, którą niniejszym uzupełniam i publikuję. Poza tym postaram się pisać trochę częściej, nie wiem jednak, co mi z tego wyjdzie : ) Co się zaś tyczy wspomnień z wojny w BN, można je przeczytać na stronie http://beskid-niski.pl/index.php?pos=/lemkowie/wspomnienia (w bocznym menu w 6-ciu częściach).